Batumi, ech Batumi...

...herbaciane pola Batumi... jak śpiewały Filipinki, tak teraz my mogliśmy zobaczyć to pozostające zawsze w sferze piosenki miasto. Choć pola herbaciane zostały już (podobno) tylko nieliczne, to teraz kwitnie tu kultura turystyczna.
Pierwsze spotkanie z Gruzją. Co nas trafiło? Jeszcze na lotnisku w Kutaisi, to straszna duchota (u nas zwiastująca rychłą burzę, tu normalny letni wieczór). W samym Batumi się to potwierdziło, gdzie o 1 w nocy nie było czym oddychać, nasze koszulki były mokre od potu, a inni ludzie świetnie się bawili. Ale udało się. Mimo trudnych warunków wiszących w powietrzu doszliśmy do hotelu. A następnego dnia? Prawdziwe zderzenie z gruzińskim wybrzeżem - Morze Czarne. Jaka nazwa, taki wygląd. Wzburzone od kąpieli masy turystów, praktycznie bez fal, z milionami ludzi leżakujących na kamieniach sprawiało wrażenie zmęczonego swoim istnieniem, choć muszę przyznać że wspaniałe spełniało swoje zadanie. Kąpiel była relaksująca i przyjemna, dawała zdecydowanego kopa do dalszego zwiedzania... i właśnie słówko o leżakach. Wszechobecne na kamienistej plaży. Podobno płatne. My o tym nie wiedzieliśmy, rozłożyliśmy się, po 2 godzinach zwinęliśmy, a wieczorem znaleźliśmy informację: leżaki: 2 lari, parasole: 1 lari. Więc w kieszeni mieliśmy już przynajmniej 4 lari :D

Ja, Ty i Batumi!


W spacerze przez miasto dopatrzeć się można wielu sprzeczności, choć co dziwne, dobrze ze sobą współgrających. Z jednej strony wybudowany wielki drapacz chmur z diabelskim młynem przy szczycie, z drugiej strony podupadający blok mieszkalny. Z jednej strony powstający 40-piętrowy Marriott, z drugiej sypiące się osiedle. Takie realia. A do tego lokalni sprzedawcy kwasu chlebowego i bezdomne suki karmiące swoje młode. Hmm... 
Czy coś można robić w Batumi nie leżąc na plaży? Oczywiście! Przede wszystkim, Miracle Park, gdzie jest większość nowoczesnych budowli, między innymi wieża alfabetyczna. Gruzini są bardzo dumni ze swojego alfabetu. Do tego stopnia, że poszczególne znaki umieścili na 130-metrowej wieży w postaci helisy DNA. Oczywiście, na wieży byliśmy, choć wjazd na górę w panoramiczne windzie przepłaciłem zdrowiem psychicznym... cóż. Nie każdy musi lubić wszystko.
A poza tym? Warto przejść się promenadą, zerknąć na zegar astronomiczny i zjeść kolację na Piazzy w hiszpańskim stylu. O muzeach, ani kolejce na szczyt nic nie napiszę, bo nasz pobyt był za krótki...





Piazza najładniej prezentuje się wieczorem...


Batumi to zbiorowisko naprawdę multikulturowe. Tu akurat świątynia ormiańska


Ale za to nie skończyliśmy przygody z wybrzeżem. Kolejny dzień spędziliśmy w Kobuleti. Tu warte uwagi jest nasze zakwaterowanie. Podupadający dom, prysznic w ogrodzie, dziura w podłodze jako toaleta, a w dodatku jak usiadłem na łóżku, to echo uderzenia mojego tyłka o twardą deskę rozniósł się echem po pokoju. Można powiedzieć że typowy dom z gruzińskiej wsi, szkoda tylko że za spore pieniądze z wuchtą lepszych miejsc dookoła...

Tak, to część naszego pokoju. Luksus, jakich mało!


I tu dopiero zakończyliśmy wizytę na wybrzeżu. Choć nie widzieliśmy magnetycznych, czarnych plaż Ureki, to będzie co do zwiedzania przy następnej wizycie!

Komentarze

Popularne posty