Budapest city break

Stare chińskie przysłowie mówi, że nie możesz zatrzymać żadnego dnia, ale możesz go nie stracić. Ostatnio często myślę o tym, że przez ciągłą pracę wiele z nich tracę nie robiąc nic konstruktywnego, oddając się rutynie wstań -> zjedz -> wypij -> pracuj. I warto to przełamać. Po ostatnim wypadzie na Szczeliniec spodobało mi się właśnie "nietracenie" dni i chcieliśmy to powtórzyć. Niestety prognoza na mój jedyny wolny dzień nie pozwoliła nam na ruszenie się w jakiekolwiek dzieło naturalne - planowane deszcze na całą noc, przedpołudnie i mgły w górach aż do wieczora. Raczej chcieliśmy uniknąć zwijania i taszczenia ze sobą mokrego namiotu, nie wspominając już o tym, że nie byłoby najcieplej spać na mokrej trawie... I tak po szybkiej rewizji możliwych połączeń, na 21 godzin przed planowanym wyjazdem, zakupiliśmy bilety do Budapesztu!
Nie było łatwo pogodzić się jednak z planem, bo nocka w autobusie (blisko 11h), cały dzień na nogach (jakieś 17h?) i znów wizja nocnej jazdy, a po powrocie niezwłocznie transport do pracy. Da radę? Otóż, DA.

I tak też się stało, że o godzinie 7.30 następnego dnia wysiedliśmy gdzieś na dworcu po stronie Budy szukając dojazdu do centrum miasta.


Wiecie co? Jeśli tak jak ja, nie jesteście fanami chodzenia po muzeach, dogłębnego poznawania każdego napotkanego budynku, a sprawia Wam frajdę łażenie i podziwianie architektury i chłonięcie atmosfery, to to miasto jest idealne na jednodniówkę. Tym bardziej, że najważniejsze turystycznie punkty są skumulowane blisko siebie. Krótko co można zobaczyć i jak fajnie (według mnie) spędzić czas przez te kilka godzin, przeczytacie za chwilę :)

Dojazd z przystanku Polskiego Busa do centrum nie jest taki straszny. Przedostaliśmy się metrem, a 4 stacje dalej wysiadaliśmy przy wzgórzu Gellerta. Chwila spaceru pod górkę parkiem, a widok spod węgierskiej statuy wolności na miasto jest wspaniały! Polecam wejść szczególnie na koniec wycieczki, żeby z góry poszukać odwiedzone punkty. Co prawda my zaczęliśmy tu zwiedzanie, ale i tak fajnie było zobaczyć miasto z tej perspektywy.


Co było po tym? Nie trudno zgadnąć. KAWA. Tuż przy głównym placu miasta, w bocznej uliczce znaleźliśmy My Little Melbourne. Pierwsze miejsce, które poznałem z podziałem na kawiarnię i brew bar - wszystkie kawy z ekspresu, wynosy, śniadania - po lewej. Wszystko rzędu speciality, przelewy i sprzęt typu 3rd wave - po prawej. Wybór nie był trudny. Barista opowiedział nam o aktualnie dostępnych ziarnach, a wybór padł na Kenię. I wiem tyle, że była wypalona przez lokalną, węgierską palarnię. Jak się nazywała? Zabijcie mnie. Nie pamiętam. Ale jeszcze w Polsce na nią nie trafiłem...


Drip podany w serwerze w towarzystwie Keep Cup'ów był wyjątkowo dobry. W sumie sam nie wiem, czy było to spowodowane ogromnymi zdolnościami baristy, czy też moim zmęczeniem i zapotrzebowaniem na dobrą kawę, ale uznam, że to była suma tych dwóch punktów. Fakt jest taki, że silnie owocowa, z wyłaniającym się nieco kwasowym hibiskusem była świetnym rozpoczęciem dnia i pozwalała nam na bezbolesne włóczenie się po zabytkach.


Jednym z największych zabytków w mieście jest bazylika Św. Stefana. Kopuła widoczna jest z różnych części miasta i można wyznaczyć sobie jej azymut kierując się do centrum. Niemal na wprost, kilka kroków dalej znajduje się z kolei najbardziej rozpoznawalna budowla - most łańcuchowy.



Postanowiliśmy wyjść z Pesztu i odwiedzić zamek królewski oraz basztę rybacką. Pod zamek można wjechać kolejką, ale... tłumek oczekujących na wjazd była przeogromny, bilety ponoć niewarte swojej ceny, a samo podejście niezbyt straszne. W dodatku z ładnymi widokami, więc ja polecam wdrapać się tam na własnych nóżkach!


Nieopodal zamku, atrakcją równie obleganą przez turystów jest kościół Macieja i baszta rybacka. Fakt - miejsce jest magiczne - biel murów, zachwycający dach i otaczająca baszta z widokiem na Dunaj i parlament... Piękny!




A skoro mowa o parlamencie, też byliśmy. Warto zahaczyć o pomnik Holocaustu. Jest mało widoczny, ale zbiorowisko ludzi zawsze wskaże Wam drogę. Buty skierowane na rzekę robią wrażenie...



Jeśli macie ochotę odpocząć, tuż obok parlamentu znajduje się wyspa Małgorzaty. Park, a na początku fontanna. Może będziecie mieć szczęście (jak my) i traficie na pokaz do muzyki :)


Ostatnim elementem naszego zwiedzania była trasa pierwszej kontynentalnej linii metra. Jechałem nią wcześniej, przy okazji mojej pierwszej wizyty w Budapeszcie, więc teraz szliśmy pieszo nad nią, do placu Bohaterów i zamku Vajdahunyad. Mieliśmy szczęście, bo w parku trwały akurat próby do koncertu muzyki zamkowej więc mogliśmy na chwilę przysiąść i posłuchać ciekawych utworów :)




Jedzenie? Za punkt honoru postawiliśmy sobie spróbowanie langosza. I tak szukaliśmy sobie chyba z półtorej godziny. Przeszliśmy całe centrum, aż trafiliśmy do hali targowej i ustawiliśmy się w ogromnej kolejce. Dziwnym trafem, zaraz po tym jak zjedliśmy je nad brzegiem Dunaju, zaczęliśmy zauważać coraz więcej punktów sprzedających ten i inne węgierskie specjały... A budka z kurtoszkołaczami zamknęła się 5 minut przed naszym przyjściem. To się nazywa mieć szczęście...



Wiadomo, że po zwiedzaniu i obiedzie warto jest odpocząć. Akvarium przy Deak Ferenc ma salę pod fontanną z przeszklonym dachem, a dnem fontanny. Można też usiąść w zejściu pod fontannę w otoczeniu kolorowych lampek. Fajny klimat, dużo ludzi i ciekawe miejsce!


Z ciekawostek - znaleźliśmy fontannę, która wyłączała się na fotokomórkę, Wystarczyło pomachać ręką by otworzyć sobie przejście i wejść w jej środek!
A na koniec nocna powtórka spaceru. Tak bardzo nam się podobało, że małe co autobus do Polski odjechałby bez nas...





Zdjęcia na schodach też muszą być!!!


Podsumowując - Budapeszt. Jeden dzień jest ok, jeśli nie wchodzisz do muzeów. Wart zobaczenia o każdej porze dnia i nocy. Kuchnia do szerszego zgłębienia. Ceny? Niby miało być tanio, ale jest trochę drożej niż u nas. Czy jest ładnie? Jest. Czy polecam? Zawsze. Czy kiedyś wrócę? Przy najbliższej okazji :)

Komentarze

Popularne posty