Kawowe BrukseLOVE

Zawsze to samo. Tyle razy proszę, nie dopuszczajcie mnie do przeszukiwania lotów i nie dopuszczajcie do kilku dni wolnego pod rząd. Co tym razem? Choć nieco nosiłem się z tą myślą, to wyszło jak zwykle. Nie dłużej jak na 10 dni przed wylotem dokonałem zakupu biletu do Brukseli. Z jednym wyjątkiem - pierwszy raz pojechałem na zwiedzanie sam. Tak więc kilka słów o tym, jak na kawę wpadłem do Stolicy Europy!


Sikające pomniki

Myślę, że większość osób, która nie była nigdy w Brukseli widziała na zdjęciach fontannę w postaci małego, sikającego chłopca. Tak. To właśnie główny symbol miasta, do którego nawiązują dwie historie. Historykiem nie jestem, więc pozwólcie, że ich nie przytoczę. Bądź co bądź, chłopiec w centrum miasta siusia już od 1619 roku. Ciekawostką niech będzie to, że maluch jest ubierany w urocze, jego rozmiarów (56,5 cm) stroje około 130 razy w roku, a muzeum Garderobe Manneken Pis ma w swoich zbiorach blisko 1000 kostiumów. Choć nie trafiłem do muzeum, to udało mi się zobaczyć jedno z wdzianek! Według kalendarza ubioru był to strój bułgarski dla uczczenia prezydentury tegoż kraju w UE.


Sama fontanna nie jest zbyt duża i idąc od tyłu można po prostu jej nie zauważyć

Oprócz chłopca, Bruksela ma jeszcze młodsze sikające fontanny: dziewczynkę - Jeanneke Pis oraz psa - Zinneke Pis. Dziewczynka niestety jest w bardzo ciemnej uliczce, sążnie zakratowana niczym w więzieniu, więc jest zdecydowanie trudnym obiektem do fotografowania. Jak już wspomniałem, jest o wiele młodsza od chłopca, bo o bagatela 368 lat. Odsłonięto ją bowiem w 1987 roku. Najmłodszy z towarzystwa jest pies - bezrasowiec, klasycznie, z podniesioną nogą sikający na słup od 1999 roku.

Fot. https://pl.wikipedia.org/wiki/Jeanneke_Pis ; https://sv.wikipedia.org/wiki/Jeanneke_Pis

Stety/niestety, pies nie został zaprojektowany na fontannę...

Belgijskie specjały

W każdym miejscu, które odwiedzam liczy się wiele rzeczy. Jedną z nich jest poznanie lokalnej kultury żywieniowej. Powiedzmy sobie szczerze, że w 48 godzin nie byłem w stanie spróbować wszystkiego, więc skupiłem się na tych najpopularniejszych. Odpuściłem sobie moules-frites, czyli małże podawane z frytkami. Szczerze nie lubię tego połączenia ani smakowo ani wizualnie. Może przez to, że małże zawsze były dla nas, w Polsce, czymś ekstrawaganckim i drogim, a frytki można dostać w każdym fastfoodzie za piątaka. W dodatku powiększyć je za złotówkę. Tak więc skupiłem się na tym co tańsze i szerzej dostępne.

Gofry



Nie spodziewałem się takiego smaku. Raczej myślałem, że będą bez smaku, podobne do tych w Polsce. A tu niespodzianka! Ciężkie, drożdżowe, mocno słodkie ciasto. Według tradycyjnego przepisu powinno być robione na drożdżach piwnych. A na tym dodatki - bita śmietana, owoce, czekolada, orzechy... Jako zwolennik bitej śmietany na gofrach wiecie już co wybrałem. MMmmmMmm... Poezja. Do kupienia co krok na starym mieście.

Frytki


Ok. Nie wiem czym się różnią od zwykłych. Obok Hiszpanii i Francji Belgia zapoczątkowała ich konsumpcję. I to tyle. Oczywiście najczęściej serwowane z majonezem.

Czekolada


Belgowie są mistrzami czekolady. To na pewno. Unikatowe praliny, tradycyjne przepisy i dziesiątki małych sklepików dają wiele możliwości degustacji. Choć nie ukrywajmy, że to także nieco droższy biznes, na który warto jednak poświęcić trochę więcej funduszy. Do wyboru czekolady łamane, bakalie w czekoladzie, praliny, trufle... Cudo. Ja miałem przyjemność skosztować czekolady z liofilizowanym fiołkiem (mój faworyt!), z suszonym bananem, truskawkami i pistacją.

Piwo


Czymże byłaby Belgia bez piwa? Bary zapraszają rzędami nalewaków z lokalnymi specjałami. Raczej mocno alkoholowe, co też przekłada się na pojemność. Dla nas "normalny" oznacza 0,5l, dla Belga 0,25l. Nic dziwnego. Mi zaszumiało po jednym "normalnym". Choć dostępne są także większe pojemności - pinta, litr i dwa, to czasem zdecydowanie wystarczy jeden mały pokalik...

Zwiedzanie


Bruksela jest miastem, które łączy w sobie historię i nowoczesność. Jest o tyle intrygująca, że oprócz pełnienia funkcji stolicy Belgii jest także stolicą całej Europy będąc miejscem rezydowania wielu organów Unii.
Zaczynając zwiedzanie trafiłem na stare miasto i Wielki Plac. Otoczony budowlami w gotyckim stylu, z zabytkami takimi jak Dom Króla, czy ratusz. W sierpniu każdego nieparzystego roku układany jest tam ogromny dywan kwiatowy. I to musi robić dopiero wrażenie...
Dalej włóczyłem się starym miastem, trafiając na Pasaż św. Huberta i katedrę.






Choć miasto jest dobrze połączone komunikacją miejską, to raczej nie warto z niej korzystać. Do większości miejsc można spokojnie dojść na pieszo. Zawsze można natknąć się na coś ciekawego! Wychodząc ze ścisłego centrum przeszedłem do dzielnicy Sablon, pod pałac królewski, skąd dzielnicą europejską udałem się do parku Cinquantenaire. O mało co nie zostałem w nim okradziony. Usiadłem sobie spokojnie na ławeczce, z plecaka wyciągnąłem kanapkę i... od razu zbiegły się dwa biegające w okolicy psy, które zaczęły się ślinić na łososia z mojej bułki. Całe szczęście właściciel czworonogów w czas zareagował i kanapka została ze mną...




I teraz przyda się metro. Jest jeszcze jedna ważna atrakcja, ale niestety z drugiej strony rzeki. Oczywiście wspaniałomyślnie postanowiłem przejść tam na pieszo, ale zajęło mi to dobre 2 godziny szybkim marszem... Więc blisko nie jest. Mowa o Atomium - kryształ żelaza powiększony zaledwie 165 miliardów razy. Można wejść nawet do środka, zobaczyć panoramę miasta i obejrzeć wystawy w kulach. Ja się jednak nie zdecydowałem. Brzydka pogoda i widoczność nieprzekraczająca 1 kilometra sprawiły że zbyt wiele bym nie zobaczył, więc zostawiłem sobie coś na kolejny raz. Zawsze trzeba coś zostawić, żeby było po co wracać :D

Oprócz głównych miejsc turystycznych, oczywiście warto po prostu pochodzić uliczkami. Można trafić na ładne miejsca, o których niekoniecznie piszą w przewodnikach. No i oczywiście, można natknąć się na kawiarnie.





Kawa


Nie słyszałem nigdy o dobrej palarni z Belgii. Holandia? Owszem. Dania? A jak! Ale Belgia? no cóż. Trzeba było to sprawdzić. I naprawdę, że miejsca w które trafiłem były kawowo wyjątkowe.

Café Capitale


Pierwsze miejsce, zaraz po hostelu, do którego trafiłem w Brukseli. Dość spory ruch, nawet jak na godziny wieczorne, wszystkie miejsca zajęte. Kawy przygotowywane u nich w kawiarni są z ich własnego wypału, więc liczę na dobrą jakość. I nie mogę powiedzieć nic złego. Flat white podany na drewnianej tacce uwodził pełnią smaku, odpowiednią temperaturą i idealnie cieniutką pianką. Naturalnie słodki, a za razem delikatnie kwaskowy. Miło było posiedzieć, odpocząć po podróży i co nieco poczytać.

Café du Sablon


Może mało klimatyczna kawiarnia, ale również z kawą od Cafe Capitale. Tak więc liczyłem chyba na cuda, ale Kenia w dripie v60 już z wyglądu była coś zbyt przezroczysta. Nie była zła, nie mogę tego powiedzieć. Była poprawna, choć nie ukrywam, że jak na ziarna, które za 250g kosztują blisko 15€ mało z siebie dały. Albo pani Baristka miała gorszy dzień. Nie chcę oceniać, trudno powiedzieć. Ważne, że dały lekkiego kopa do dalszego zwiedzania :)

MOK Speciality Coffee Roastery & Bar


Długa nazwa. A moja przygoda z ich kawą jeszcze dłuższa. Mimo tego, że jest nieco na uboczu i mało osób tam trafia, to warto tam zajrzeć. Nie jest też przytulna, z twardymi krzesłami, ale za to z najlepszą kawą w Brukseli. Ich przelew jest mega. W dodatku w bardzo ciekawej koncepcji "kawy dnia", do samoobsługi, z darmową dolewką. Nie będę się nad nim rozwodzić, bo ta "dłuższa przygoda" to pamiątka z wyjazdu w postaci ich Etiopii u mnie w domu. Tej samej co z filtra. Oczekujcie relacji w ziarnach lutego (w styczniu chyba nie dam rady ich w siebie już wepchnąć :D ). Flat white? Też ciekawy w smaku, choć nie aż tak dobry jak w pierwszej kawiarni. Na piedestał wynoszę więc alternatywy.

Kaffa Bar


Na zakończenie wyjazdu, tuż przed wyjazdem z Brukseli udałem się do kawiarni najbliżej hostelu. Ciemno urządzona, ale przyjemna, z fajną muzyką. Jeśli dobrze zrozumiałem, kawa jest palona specjalnie dla nich przez MOK. Czyli powinno być przyzwoicie. Decyzja pada na Rwandę w Aeropressie. Baristka po wstępnym przygotowaniu i zalaniu aeropressu przychodzi do mnie do stolika, żeby go przecisnąć. Działa powoli, delikatnie, aż w końcu po około 60-sekundowym przeciskaniu dostaję kubek kawy. I? I wybucha we mnie słodkimi owocami w mleczno-czekoladowym fondue. Ostatni poranek w Brukseli zrobił mi dobrze.

Epilog

O czymś zapomniałem? Czegoś nie było? Nie było jeszcze zdjęcia na schodach.


Komentarze

Popularne posty